niedziela, 30 listopada 2025

Zatruta studnia

Obraz Jacka Malczewskiego „Zatruta studnia” z 1907 roku, z Lwowskiej Galerii Sztuki, miałem okazję obejrzeć w olsztyńskim BWA w 2002 lub 2003 roku. Rzadko u nas w regionie możemy oglądać dzieła tej klasy.

Malczewski namalował kilka obrazów o tej tematyce. Kojarzą mi się one z fotografiami znajdującymi się albumie dziewczyny, która służyła w żeńskim obozie RAD-u (Służbie Pracy Rzeszy) w Butrynach na Warmii. Wśród zdjęć z tego albumu są takie, które wykonane zostały przy wiejskiej studni. Widoczne na nich dziewczyny są radosne i możemy się domyślać, że zdecydowanie nie rozumieją czasów, w jakich przyszło im żyć. Nie wiedzą, że są już zatrute, tylko trucizna nie zadziałała od razu. Dla tych kobiet to były nowe, wspaniałe czasy, z którymi w pełni się identyfikowały. To nie są moje domysły. Albumowi towarzyszy kilka kartek maszynopisu z charakterystyką poszczególnych służących w obozie dziewczyn. Możemy się dzieki nim między innymi dowiedzieć, że jedna z nich marzyła o mężu SS-manie. Natomiast mąż właścicielki albumu, najprawdopodobniej Mazurki, był członkiem NSDAP
Same pokazywane tu zdjęcia nie budzą negatywnych skojarzeń. Wręcz przeciwnie — i my uśmiechamy się, widząc na nich roześmiane i żartujące młode kobiety. Tylko czy był to jeszcze niewinny śmiech? Piły te dziewczyny wodę z zatrutej sudni – piły. Czy wszystkie się nią zatruły? Tego już nigdy się nie dowiemy. Pewne jest jednak, że każda poniosła tego picia konsekwencje.

Wiadomo, Malczewski namalował obraz w innej epoce, ale zatruć można się różnymi specyfikami, bez różnicy, czy na początku XX wieku, w latach 30., czy obecnie. Dla mnie te amatorskie fotografie są tak samo symboliczne, jak symboliczne jest malarstwo Malczewskiego, tym bardziej że przedstawiają dziewczyny miejscowego pochodzenia. W ogóle uważam, że wspomniany tu album fotograficzny jest jednym z najciekawszych znajdujących się w moich zbiorach.







Butryny / Wuttrienen. Rok 1937. 

sobota, 29 listopada 2025

Suchorowiec - 1915 rok

Suchorowiec. Zdjęcie przedstawia żołnierzy z 2. kompanii Landsturm-Bataillon Neuhaldensleben. Batalion zajmował się w tym okresie pilnowaniem granicy na terenie powiatu szczycieńskiego. Autorem fotografii był Emil Brockhaus z Gardelegen w Saksonii-Anhalt.
Obieg: Willenberg, 19.01.1915 r.
Suchorowiec to położona przy dawnej granicy z Polską, obecnie niewielka wieś (dwa gospodarstwa) w gminie Rozogi.


Chata Mazurska - Bartna Strona

Obecnie najciekawszą pozostałością dawnej wiejskiej zabudowy Bartnej Strony jest Chata Mazurska przy ul. Marii Konopnickiej 16, pełniąca funkcję siedziby Towarzystwa Przyjaciół Szczytna. Budynek ten już 24 września 1924 roku został wpisany do rejestru zabytków. Datowano go wówczas na pierwszą ćwiartkę XVIII wieku. Obecnie przyjmuje się, że powstał na początku XIX wieku.
W 1934 roku zamieszkiwana przez prywatnego właściciela chałupa została z publicznych środków, pod nadzorem konserwatora zabytków, wyremontowana, dzięki czemu dotrwała do naszych czasów. Chata jeszcze w latach 60. była pokryta strzechą. W tym czasie ponownie znajdowała się w złym stanie.
23 stycznia 1969 roku powstało Towarzystwo Przyjaciół Ziemi Szczycieńskiej, które w 1976 roku przemianowano na Towarzystwo Przyjaciół Szczytna. Zainteresowało się ono zabytkowym budynkiem i udało się znaleźć osobom mieszkającym w nim inne lokale. W 1976 roku remontu chaty podjęły się PZPL „Lenpol” z zamiarem utworzenia w niej muzeum lniarstwa. W trakcie prac remontowych chata została pokryta dachówką. Ostatecznie muzeum lniarstwa, podobnie jak i sam „Lenpol”, nie przetrwało, lecz chata do dnia dzisiejszego jest siedzibą Towarzystwa Przyjaciół Szczytna. Organizowane są w niej spotkania, plenery i przedstawienia. Chatę można także zwiedzić po wcześniejszym umówieniu.



Rok 1920. 


Lata 60. 


Fot. Andrzej Rzepecki. Rok 1963. 


Fot. Andrzej Rzepecki. Rok 1963. 

czwartek, 27 listopada 2025

Infanterie-Regiment „von Boyen“ (5. Ostpreußisches) Nr. 41

Pułk Piechoty „von Boyen” (5. Pruski Wschodni) nr 41 był pruską jednostką wojskową utworzoną w XIX wieku i stacjonującą głównie na terenie Prus Wschodnich. Jednostka nosiła imię Hermanna von Boyena, pruskiego ministra wojny i jednego z głównych reformatorów armii pruskiej. Pułk uczestniczył w najważniejszych konfliktach swojej epoki, zwłaszcza w wojnach o zjednoczenie Niemiec. W czasie I wojny światowej walczył zarówno na froncie wschodnim, jak i zachodnim, ponosząc poważne straty. Po wojnie został rozwiązany zgodnie z postanowieniami traktatu wersalskiego.

Fritz Schönebeck Photographisches Atelier Insterburg Ostpr. Reitbahnstr. 12 nahe der Post. Tilsit 1905.
Die Platte bleibt für Nachbestellungen und Vergrößerungen aufbewahrt.
C. L. Vogel, Berlin, N. 65

Fritz Schönebeck Atelier fotograficzne
Insterburg (Prusy Wschodnie) ul. Reitbahn 12 blisko poczty. Tylża, 1905.
Płytę (negatyw) przechowuje się na potrzeby dodatkowych zamówień i powiększeń.
C. L. Vogel, Berlin, N. 65


niedziela, 23 listopada 2025

Co nam zostało z bitwy pod Tannenbergiem?

Na terenie naszego województwa miała miejsce jedna z najważniejszych bitew dwudziestowiecznej Europy — bitwa pod Tannenbergiem. Budzi ona do dziś stosunkowo duże zainteresowanie nie tylko w Polsce, Niemczech i Rosji.
Chciałbym się tu zastanowić, czy pamięć o tej bitwie jest nam w ogóle potrzebna, ale przede wszystkim skupić się na tym, dlaczego liczne przedmioty związane z tym starciem uległy w zdecydowanej większości rozproszeniu.
Pod koniec sierpnia 1914 roku część oddziałów rosyjskiej II Armii znalazła się w kotle pomiędzy Wielbarkiem, Nidzicą, Olsztynkiem i Jedwabnem. Już przed wojną był to obszar rzadko zaludniony, a po wojnie utworzono tu poligon w Muszakach; znajdujące się na jego terenie wsie wysiedlono i rozebrano.
W czasach PRL-u w Wielbarku i okolicznych wsiach krążyły opowieści o wyrywaniu podczas prac leśnych dziwnych, zakrzywionych noży (bebutów) czy odnajdywaniu na polach okrągłych blaszek zapisanych cyrylicą (licznych znaków). Do połowy lat 80. mało kto słyszał o bitwie pod Tannenbergiem i nikt nie potrafił wyjaśnić mieszkańcom, skąd pochodzą te przedmioty. Jeszcze w czasach PRL-u żołnierze ludowego Wojska Polskiego znaleźli przypadkiem w pobliżu nieistniejącej wsi Chwalibogi sztandar 30. Połtawskiego Pułku Piechoty.
Po zamknięciu w 1993 roku poligonu weszli na jego teren detektoryści, którzy natrafili na prawdziwe Eldorado. Był to najbogatszy w Polsce obszar występowania pamiątek związanych z I wojną światową. Znajdowano tu sztandary i ich elementy, odznaki, złote ordery, pieczęcie, ołtarz polowy, kasę pułkową i wiele przedmiotów związanych z wyposażeniem oraz umundurowaniem żołnierzy. Pamiętam, jak w Wielbarku kilkanaście lat temu handlowano srebrnymi monetami o nominale od pół rubla do 10 kopiejek. Wszystkie miały charakterystyczne uszkodzenia i nie przedstawiały wartości numizmatycznej. Był to złom srebra, ale złom z wielką historią. Monety te pochodziły z carskiej kasy pułkowej, wrzuconej do Omulwi. Wykopywano je w dawnym korycie rzeki.
Teren kotła przyciągał poszukiwaczy z całej Polski. Początkowo nikt się ich działaniami nie interesował — zagadnienie to było praktycznie nieuregulowane. Około 2000 roku zaczęły powstawać pierwsze grupy poszukujące już z pozwoleniem WKZ-u, jednak ówcześni urzędnicy odpowiedzialni za ochronę zabytków zupełnie nie interesowali się przedmiotami z XX wieku. Dopiero na stulecie Wielkiej Wojny na dobre „zagościła” w Polsce archeologia I wojny światowej, a wraz z nią pojawiła się krytyka amatorskich poszukiwań.
Trzeba jednak przyznać, że nie skupiła się ona szczególnie na polu bitwy pod Tannenbergiem. Znam tylko jeden „naukowy” tekst odnoszący się częściowo do poszukiwań na polu bitwy pod Tannenbergiem i, niestety, znajduje się w nim sporo manipulacji. Zainteresowanie środowiska naukowego przyszło dopiero wtedy, gdy teren bitwy został już gruntownie przeszukany i ogołocony nawet z łusek. Wiem, że wyjęcie metalowych przedmiotów to nie wszystko — ale biorąc pod uwagę charakter tego obszaru, było to jednak prawie wszystko.
Był czas, gdy istniały liczne, zwarte kolekcje przedmiotów związanych z bitwą. Jednak starzy detektoryści nie są już aktywni, a ich zbiory ulegają rozproszeniu. Przedmioty są odsprzedawane i coraz trudniej uzyskać wiarygodne informacje o miejscu ich znalezienia.
Kto jest winny temu, że pamiątki po tak ważnej bitwie zostały rozproszone, tracąc swój kontekst? Moim zdaniem nie ma tu jednego winnego. Winne jest polskie prawo i jego interpretacja, winne jest państwo, które nie stworzyło miejsca właściwego do ich przechowywania. Osoby interesujące się bitwą — detektoryści i kolekcjonerzy — wielokrotnie podkreślali, że powinno powstać muzeum jej poświęcone. Tu nie wystarczy tylko czekać, aż ludzie przekażą tego typu przedmioty do muzeów. Trzeba wyjść z jakąś inicjatywą, przekonać ich posiadaczy, że można z tymi przedmiotami zrobić coś sensownego.
Winni są również w jakiejś mierze oderwani od rzeczywistości naukowcy — archeolodzy zajmujący się I wojną światową. Oczywiście odpowiedzialność ponoszą także detektoryści. Nie wiem, czy w ogóle można obwiniać kolekcjonerów, którzy starają się te przedmioty skupić w jednym miejscu i zebrać o nich jak najwięcej informacji. Ich krytycy powiedzą jednak, że to właśnie oni tworzą rynek na tego typu pamiątki, przyczyniając się do ich obecnie nielegalnego pozyskiwania i utraty kontekstu.
Problem w tym, że nie wyobrażam sobie archeologów biegających po obszarze kotła z wykrywaczami metalu — a przecież tradycyjny wykop archeologiczny miałby tu minimalny sens. Ich obecność, poza wyjątkowymi sytuacjami, byłaby moim zdaniem naukowo mało przydatna.
Co nam dzisiaj pozostało? Sądzę, że tylko opisanie, jak doszło do tego, że utraciliśmy tak ważną część dziedzictwa naszego regionu. Stało się tak z powodu braku zainteresowania tematem ze strony urzędników, decydentów i naukowców. Warto przypomnieć, że do tej pory odbyła się tylko jedna wystawa muzealna poświęcona wyłącznie bitwie pod Tannenbergiem. Nadal czekamy na wystawę „z przytupem”, na której można by pokazać chociażby sztandar Połtawskiego Pułku Piechoty — wystawę, która zaprezentowałaby najcenniejsze, zachowane jeszcze w zbiorach publicznych i prywatnych artefakty, o ile to możliwe z opisem miejsca ich znalezienia. Tak nawiasem mówiąc, oficjalne miejsca znalezienia niektórych przedmiotów będących w zbiorach publicznych bywają nieprawdziwe. Zainteresowanie odbiorców taką wystawą byłoby spore, ale mam wrażenie, że temat wciąż jest trochę niechciany. Takiej wielkiej wystawy nie da się zrobić „po taniości”.
Sprawa pamiątek po bitwie tannenberskiej pokazuje, że najpierw pojawia się oddolne zainteresowanie tematem, później budzą się naukowcy, urzędnicy i „odpalają” swoje autorytety oraz wygodne dla siebie interpretacje prawa. Jednak w przypadku naszej bitwy mam wrażenie, że ich aktywność była i jest mimo wszystko znikoma. Jak to jest, że w 2014 roku coś jest zabytkiem, a 10 lat wcześniej było zwykłym historycznym śmieciem? Czy wystarczy tylko opinia zainteresowanego poszukiwaniem tego typu artefaktów i prowadzeniem badań archeologa?
Gdyby zmieniło się podejście — w zasadzie cały system ochrony zabytków w Polsce — można by jeszcze uratować sporo przedmiotów przed rozproszeniem i całkowitą utratą kontekstu. Przy obecnym klimacie mało kto jednak odważy się ujawniać przedmioty znalezione jeszcze w XX wieku, a nawet w PRL-u, gdy nikt — może poza znalazcami — nie traktował ich jako zabytki. Uważam, że nie tylko w tym przypadku urzędnikom, archeologom i muzealnikom powinno dać do myślenia to, że to amatorzy jako pierwsi docenili wartość historyczną tych przedmiotów. Oni szybko zrozumieli, że to jest wielka historia.
Sam nie zdążyłem dobrze poznać tego zjawiska, jakim były poszukiwania na „Tannenbergu”. Znam je tylko ze schyłkowego okresu, ze specjalistycznych forów i opowieści. Wiem jednak, jakie te poszukiwania budziły emocje — jak ludzie poszukiwali i dochodzili do wiedzy, której wówczas w Polsce prawie nie było. Jak cieszyli się ze znalezienia niepozornej, mosiężnej, zapisanej cyrylicą blaszki i z jakim przejęciem odczytywali znajdujące się na niej skróty. Wypychanie ich teraz i ograniczanie aktywności nie jest uczciwe. Powinno się raczej wymyślić system umożliwiający współpracę i zachowanie w rękach prywatnych tych dwudziestowiecznych przedmiotów — system, który umożliwiłby spisanie relacji i tworzenie dokumentacji związanej z ich znalezieniem. Zaznaczam, że ten, który jest, zupełnie nie działa. A skoro nie działa, to jest zły i należy go zmienić. Mam jednak wrażenie, że nie chodzi tu już o ratowanie pamiątek, lecz o utrudnianie i zachowanie wyłączności. Realia nie mają znaczenia.
Chciałbym już tylko, aby kiedyś powstała uczciwa rozprawa naukowa o tym, jak doszło do utraty tak licznych i cennych z historycznego punktu widzenia przedmiotów — bo czasu, niestety, nie cofniemy.
Poszukiwania na terenie kotła dalej są prowadzone, głównie przez nowe pokolenie detektorystów. Czasem odnajdywane są jeszcze pojedyncze przedmioty. Nie wiem, czy są zgłaszane i czy trafiają do zbiorów publicznych. Zapewne niewiele się w tej materii zmieniło.

P.S. Tego posta nie napisałem dzisiaj wieczorem, zredagowałem tylko swoje notaki. To jest wynik moich wieloletnich przemyśleń, obserwacji, a nawet badań. Wiem też, że to jest wołanie na puszczy i niczego ono nie zmieni. Zresztą tamtego „Tannenbergu” już praktycznie nie ma.


Złote ordery znalezione w sierpniu 2014 roku pod Wielbarkiem. Opowiadano, że zostały sprzedane za kwotę 100 tysięcy złotych. W rzeczywistości w tym stanie są warte wielokrotnie mniej i podobno jednak nie zostały sprzedane. Wielu kolekcjonerów chętnie by je nabyło, ale nie chcą ryzykować kwotą większą niż kilka tysięcy złotych. W rezultacie to, co jest w nich najcenniejsze — czyli kontekst i powiązanie z bitwą pod Tannenbergiem — zostanie utracone.

Srebne elementy ołtarza polowego Muromskiego Pułku Piechoty, znalezione w 2002 roku pod Głuchem niedaleko Wielbarka, zostały poprostowane, oczyszczone i sprzedane za niewielkie pieniądze na Allegro. 



Licznyj znak 23. Niżowskiego Pułku Piechoty. Liczne znaki tego pułku były i są nadal najczęściej znajdowane na terenie kotła, głównie w okolicach samego Wielbarka. O ile większą wartość historyczną miałaby ta blaszka, gdyby można ją było powiązać z dokładnym miejscem znalezienia.

Pomnik plebiscytowy w Nowym Dworze

Pomnik plebiscytowy w Nowym Dworze niedaleko Jedwabna postawiono po lewej stronie wejścia do kościoła ewangelickiego, obecnie katolickiego. Został odsłonięty 20 lipca 1930 roku. Pozbawiony niemieckiej inskrypcji głaz na cokole nadal stoi w swoim pierwotnym miejscu i obecnie niczego nie upamiętnia. Zastanawiam się, dlaczego go nie rozebrano. Może planowano jakoś go wtórnie wykorzystać?

Bei der Volksabstimmung am 11. Juli 1920 wurden in Neuhof abgegeben für Deutschland 269, für Polen keine Stimmen.
Dies Land bleibt deutsch!
20.7.1930.

Podczas plebiscytu 11 lipca 1920 roku
w Nowym Dworze oddano na Niemcy 269 głosów, na Polskę żadnego.
Ta ziemia pozostanie niemiecka!
20.7.1930.

Gedenkstein, Neugof O. Pr. 
Zdjęcie ze zbiorów Zorana Karasicia. 


Abstimmungsdenkmal in Neuhof. 


Photo W. Stach - Jedwabno. 
Obieg: Neuhof 10.07.1932 r.


Rok 2015. 

Stracona szansa

Chciałoby się, aby nowe muzea — jak najlepsi artyści — wyprzedzały swoje czasy. Niestety w Polsce o budowie nowych muzeów, ale również często o tym, co i jak jest, zwłaszcza w przypadku muzeów historycznych, pokazywane, decyduje polityka. W związku z tym nowoczesność jest akceptowalna, ale tylko w wymiarze technicznym. Dodać tu trzeba, że sami muzealnicy zaczęli zauważać, że odwiedzający muzea nie oczekują od nich interaktywności, tylko oryginalnych eksponatów.
Mam co roku okazję oprowadzać po polach bitew pod Grunwaldem i Tannenbergiem młodzież z różnych krajów. Jest to młodzież licealna, czasem studenci, głównie Polacy i Niemcy, w mniejszym stopniu Ukraińcy, Białorusini, Węgrzy, dawniej Rosjanie. Zestawiam im te dwie bitwy, pamięć o nich, i opowiadam o polsko-niemieckiej wojnie na pomniki oraz o tym, co z tej wojny zostało. Świetnie do takiej opowieści nadaje się nie muzeum, a samo pole bitwy pod Grunwaldem — z resztkami pierwszego oryginalnego pomnika grunwaldzkiego z Krakowa, który został przez Niemców w 1939 roku zniszczony; z przewróconym kamieniem Ulricha von Jungingena, do którego Niemcy przed wojną pielgrzymowali; oraz z naszym wielkim pomnikiem grunwaldzkim, pod którym w PRL-u odbywały się masowe, „patriotyczne” zloty z udziałem najwyższych władz państwowych.
Na koniec objazdu odwiedzamy znajdujące się pod Olsztynkiem pozostałości pomnika pierwszowojennej bitwy pod Tannenbergiem (Tannenberg Denkmal). Zawsze wówczas, pokazując porośniętą krzakami i zielskiem dziurę w ziemi, mówię: „Tyle zostało z ‘Pomnika Chwały Rzeszy’”. Opowiadam o historii tego miejsca, o propagandzie, i stwierdzam, że my też ulegliśmy fascynacji złu — bo zamiast miejsca po pomniku powinniśmy odwiedzić pobliski cmentarz po Stalagu IB Hohenstein, w którym zginęło ponad 50 tysięcy ludzi.
Niestety nie odwiedzamy Frygnowa, w którym stał głaz upamiętniający miejsce dowodzenia przez Paula von Hindenburga kluczowym momentem bitwy pod Tannenbergiem. Po 1945 roku głaz ten został zniszczony, skuto z niego inskrypcje i przerobiono na drogowskaz wskazujący drogę „na Grunwald”, a następnie, w towarzystwie dwóch nagich mieczy, ustawiono pod Małdytami. Dla mnie to jest niesłychanie symboliczne: głaz upamiętniający niemieckie zwycięstwo pełni mocno podrzędną rolę drogowskazu do polskiego muzeum opowiadającego o naszym największym zwycięstwie nad Niemcami.
Historię obu bitew — tej średniowiecznej i tej z 1914 roku — oraz pamięci o nich można było w nowym gmachu Muzeum Bitwy pod Grunwaldem opowiedzieć w sposób nowoczesny. Moim zdaniem powinno to być muzeum tych dwóch bitew. Zdaję sobie oczywiście sprawę, że to jest mrzonka i że ze względów politycznych nikt by się na coś takiego nie zgodził. Jednocześnie to, że nie posiadamy muzeum bitwy pod Tannenbergiem, ani nawet żadnej większej, stałej ekspozycji jej poświęconej, jest porażką naszego muzealnictwa.
Mi się obecne muzeum grunwaldzkie nie podoba — chociaż jest do pewnego stopnia poprawne. Jak dla mnie, brakuje w nim oryginalnych eksponatów. Skąd je jednak wziąć? Należałoby tu wspomnieć o dziwnych próbach ich pozyskiwania, ale nie będę tu rozwijał tego wątku. Mnie w muzeach zupełnie nie interesują plansze i wyświetlacze. Będąc jednak w muzeum i rozmawiając z ludźmi, zauważyłem, że jego odbiór jest raczej pozytywny. Muzea też jednak się starzeją i to, co jest w tym pokazywane, według mnie od samego początku nie jest w formie przekazu — narracji — nowoczesne. Obecnie większość odwiedzających tego jeszcze nie zauważa, ale to może się szybko zmienić.



Pozostałości oryginalnego Pomnika Grunwaldzkiego z Krakowa



Słynny miecz „grunwaldzki” — najważniejszy zabytek w muzeum.


Frygnowo.


Małdyty. 


Tannenberg Denkmal.

sobota, 22 listopada 2025

Turystyka patriotyczna

Dwie bitwy – średniowieczna, którą w polskiej tradycji nazywamy bitwą pod Grunwaldem, a w niemieckiej terminologii Schlacht bei Tannenberg, oraz ta z 1914 roku, dawniej w Polsce określana jako bitwa pod Stębarkiem, a przez Niemców jako (druga) bitwa pod Tannenbergiem – w czsach niemieckich stanowiły ważne cele patriotycznych wycieczek. Oba miejsca bitew i związane z nimi pomniki były przed II wojną światową często odwiedzane w ramach ówczesnej turystyki historycznej.
Uważam, że budując nowy gmach Muzeum Bitwy pod Grunwaldem, straciliśmy pewną szansę. Można było rozważyć stworzenie w tym miejscu muzeum obu bitew – miałoby ono wówczas znacznie szerszy kontekst historyczny i więcej do pokazania. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że nasi politycy, niezależnie od opcji, nigdy nie zgodziliby się na „degradację” największego polskiego zwycięstwa w dziejach.W rezultacie mamy muzeum interaktywne ze znikomą ilością oryginalnych eksponatów, z których część ma wątpliwe pochodzenie.
Prezentowane tu zdjęcia pochodzą z albumu mieszkańca Ostródy.

piątek, 21 listopada 2025

Bajdy / Boyden - szkoła przywódczyń nazistowskich

W tym tygodniu do moich zbiorów trafił kolejny stary album fotograficzny. Po dwóch latach kupiłem drugi album ze szkoły przywódczyń nazistowskich z Bajd / Boyden (powiat iławski, gmina Zalewo). W całej III Rzeszy były tylko trzy takie szkoły. Pałac w Bajdach, w którym mieściła się szkoła, obecnie nie istnieje.
Pierwszy zakupiony przeze mnie album z 1937 roku był starannie prowadzony i zachował się w idealnym stanie. Można nawet powiedzieć, że wygląda jak nowy. Ten drugi jest gorzej zachowany i ogólnie gorszej jakości. Oba zawierają podobne fotografie przedstawiające wnętrze i otoczenie pałacu, zajęcia dziewczyn ze szkoły oraz przede wszystkim z wycieczek „patriotycznych”. Dodam, że fotografie z tej szkoły nie były wcześniej znane.
Zastanawiam się, czy posiadanie takich albumów i ich kupowanie jest według speców od moralności etyczne. Wszak są to dokumenty po ustroju totalitarnym. Może gromadzi je ktoś, kto ma do tego ustroju sentyment?  Poza tym, kto normalny zbiera takie rzeczy? Tu jest przecież Polska i trzeba zbierać zdjęcia polskich żołnierzy („polskich żołnierzy” to cytat z komentarzy, które pojawiają się u mnie na stronie). Wydaje się, że zdecydowanie najlepszym miejscem dla tego typu przedmiotów są muzea. Po przeczytaniu tego ostatniego zdania zaraz pewnie zgłoszą się jakieś muzea chętne do przejęcia tych albumów. A jak sam ich nie oddam, to może jakaś rekwizycja? Niestety będę robił wszystko, by albumów nie oddać — żądza posiadania (ta „żądza” to cytat z jednej z muzealnych publikacji dotyczącej oczywiście kolekcjonerów) jest we mnie przeogromna i nie da się jej opanować.
Przepraszam za ten słaby sarkazm, ale wynika on przede wszystkim z ogólnej sytuacji, w jakiej znajdują się w Polsce kolekcjonerzy.





wtorek, 18 listopada 2025

Artefakty ze Stalagu IB Hohenstein


Mój pierwszy post o odwołanej aukcji pamiątek związanych z obozami koncentracyjnymi spotkał się z dużym oddźwiękiem. Został częściowo zacytowany przez Polską Agencję Prasową. Dzisiaj miałem okazję wypowiedzieć się w tej sprawie dla TVP Olsztyn. Powstał nawet materiał cytowany przez różne media, który nie do końca odpowiada prawdzie. 
Nigdzie nie stwierdziłem, że chcę obecnie będący w moich zbiorach album fotograficzny oficera ze Stalagu IB Hohenstein przekazać do zbiorów państwowych. Napisałem: „Zgadzam się, że album ten powinien docelowo trafić do zbiorów państwowych i zapewne kiedyś go tam przekażę.” Kiedy to nastąpi? Nie wiem, ale to ja o tym zdecyduję. Jeżeli ktoś spróbuje mi go w majestacie prawa ukraść, to będę się przed tym w granicach prawa bronił. Zdecydowanie nie będę na coś takiego czekał, tylko gdy uznam, że interpretacja prawa zmierza w złym kierunku, album sprzedam.
Póki co nie słychać wyraźnych głosów wzywających do ograniczenia handlu przedmiotami ze stalagów, ale takie, na razie delikatne, sugestie się pojawiają. Już natomiast śmiało muzealnicy piszą, że właściwym miejscem dla tego typu przedmiotów są muzea. Dla mnie takie stwierdzenie jest swojego rodzaju bezczelnością. To co, zbiory kolekcjonerów są niewłaściwym miejscem? Szkoda, że nikt tego nie uzasadnia i nie wykazuje, w czym prywatne kolekcje są gorsze. W ogóle muzealnicy często nawet nie podejmują w tej kwestii dyskusji. Uznają, że druga strona jest jej niegodna.
Przedmiotów związanych ze stalagami zachowały się bardzo duże ilości. Tak duże, że gdyby wszystkie trafiły do zbiorów publicznych, to koszt ich opracowania i przechowywania byłby ogromny i nie miałby głębszego sensu. Są nawet stalagi, które mają bardzo bogatą dokumentację fotograficzną. Kolekcjonerzy w ich zbieraniu i badaniu są pionierami i zdecydowanie wyprzedzają tu muzea. Ale kto wie, może przyjdzie taki dzień, że przyjmie się powszechnie, pod wpływem muzealników, że kolekcjonowanie tego typu przedmiotów jest nieetyczne.
Wracając do przedmiotów ze Stalagu IB, to ponad rok temu sprzedał się wspaniały zbiór rysunków autorstwa chyba francuskiego jeńca z tego stalagu. Natomiast dwa miesiące temu na eBayu sprzedane zostały bardzo cenne pod względem historycznym fotografie z początków stalagu przedstawiające Żydów. Pomimo tego, że fotografie te były w złym stanie, osiągnęły wyjątkowo wysokie ceny. Cały czas wpływają mniej i bardziej cenne pod względem historycznym pamiątki związane ze Stalagu IB. Dzięki istnieniu rynku, dzięki temu, że kolekcjonerzy nadali im wartość materialną, te ważne dla naszej historii przedmioty przetrwają. Nie zostaną wyrzucone na śmieci. Przecież muzealnicy nie pojadą do Niemiec, Francji, Belgii i nie będą tam ich szukać i prosić, by rodziny przekazały je do zbiorów ich muzeum. Takie są realia i nie sposób nie brać ich pod uwagę, chociaż są jednak tacy, co nie biorą.
A co do wspomnianego albumu, to przyznam, że nie rozumiem, czemu tak ważnej pamiątki, tak istotnego, nie tylko dla naszej regionalnej historii, źródła historycznego, żadne muzeum nie zdecydowało się zakupić. No chyba, że płacenie za tego typu przedmioty jest nieetyczne. Trzeba pamiętać, że przeglądanie ofert aukcyjnych to swego rodzaju praca, na którą trzeba poświęcić sporą ilość czasu.

poniedziałek, 17 listopada 2025

Kolekcjonowanie obozowych artefaktów

Chciałbym wrócić jeszcze do sprawy odwołania aukcji przedmiotów związanych z obozami koncentracyjnymi, która miała się odbyć w Niemczech, a którą – wskutek powszechnego oburzenia – ostatecznie anulowano. Zacznę od tego, że jest mi trochę wstyd za część naszych muzealników. Zwykłym ludziom można wybaczyć pewne uproszczenia czy emocjonalne reakcje, ale od muzealników powinniśmy wymagać więcej.
Jeśli chodzi o przedmioty, które trafiły na wspomnianą aukcję, to pochodziły one z kolekcji prywatnej osoby interesującej się m.in. obozową korespondencją. Wrażliwość społeczna – a wraz z nią wrażliwość muzealników – na tego typu artefakty zmienia się z czasem. Kilkadziesiąt lat temu luźne dokumenty, listy czy drobne pamiątki nie budziły większego zainteresowania muzeów. Zbierali je kolekcjonerzy i w ten sposób je ratowali. Teraz nagle słyszą, że są barbarzyńcami żerującymi na ludzkim cierpieniu. Sprzedający miał jeszcze „szczęście”, że cała sprawa dotyczyła Niemiec – w Polsce prokuratura zareagowałby zapewne dosyć ostro.
Nie widzę nic złego w sprzedaży obozowej korespondencji. Handlowano nią od lat, kolekcjonerzy opracowywali te materiały i publikowali na ich tmat teksty naukowe. Dzisiaj jest to niby kontrowersyjne. Nie jest. To wypowiedzi niektórych muzealników są kontrowersyjne. 
Cała ta sprawa uświadomiła mi, że posiadam w zbiorach sporo przedmiotów, które bałbym się wystawić w Polsce na sprzedaż, na przykład na Allegro. Nie mam pewności, jak zareagowaliby niektórzy muzealnicy czy prokuratura, widząc w sprzedaży nieśmiertelniki, dokumenty czy album oficera ze Stalagu IB Hohenstein (Olsztynek), gdzie zginęło około 50 tysięcy ludzi. Obawiam się, że służby – zwłaszcza „podpuszczone” przez jakiegoś muzealnika lub archeologa – mogłyby zareagować z przesadną gorliwością. W Polsce mieliśmy już przykłady tak absurdalnych sytuacji.
Granica tego, co kolekcjonerom wolno zbierać, jest systematycznie przesuwana na ich niekorzyść. Czy nadal wolno gromadzić przedmioty ze stalagów? Czy ich sprzedaż jest etyczna i zgodna z prawem? Mam co do tego poważne wątpliwości i obawiam się, że lada chwila jakiś muzealnik orzeknie, że „nie wolno”, a wszystko powinno trafić do muzeum. Prawo w tej dziedzinie jest w dużej mierze uznaniowe, więc niewiele trzeba, by sprzedający lub kupujący naraził się na realne problemy. A przecież, na przykład, we Francji tego typu przedmioty po śmierci ich właścicieli trafiają normalnie na aukcje i nikt nie widzi w tym niczego nagannego. To tylko w Polsce część urzędników, muzealników i archeologów stara się maksymalnie poszerzać definicję „zabytku”, eliminując z obiegu kolekcjonerskiego wszystko, co się da – bez względu na śmieszność, absurdalność czy szkodliwość takiego podejścia dla społeczeństwa i samego dziedzictwa.
Mamy do czynienia z pewnego rodzaju „infantylizacją naukową” dotyczącą różnych historycznych artefaktów. Spotkałem się nawet z próbą nadania przez jednego z naukowców statusu „relikwii” zwykłej kulce szrapnelowej z okresu I wojny światowej.
Marzę o tym, aby moje zbiory trafiły kiedyś do muzeum, ale patrząc na to, jak w Polsce traktowani są kolekcjonerzy i jak zachowują się niektórzy muzealnicy, mam coraz większe wątpliwości, czy warto instytucje muzealne wspierać.
Wracając do odwołanej aukcji – zaskoczyły mnie ceny oferowanych tam przedmiotów. Nie wiem, jak wygląda rynek tego typu pamiątek, ani jakie są intencje ich nabywania. Jeżeli motywacją jest zainteresowanie historią miejsca lub regionu, nie widzę w tym nic złego. Podobnie w przypadku kolekcjonowania i badania obozowej korespondencji. Problem pojawia się dopiero wtedy, gdy za kolekcjonowaniem stoi fascynacja złem. Obawiam się, że wśród niektórych kupujących może tak być – podobne zjawisko występuje zresztą wśród osób zbierających pamiątki związane z SS.
Zanim jednak wydamy pochopny wyrok i święcie się oburzamy, pamiętajmy, że to bardzo prawdopodobne, iż kolekcjoner, który zebrał te obozowe pamiątki, uratował je w dużej mierze przed zniszczeniem. To jedna z podstawowych społecznych ról kolekcjonerstwa. Oczekujemy też od muzealników, aby ich wypowiedzi były wyważone, oparte na wiedzy, a nie sprowadzały się do „naukowego populizmu”.


Na zdjęciu znajdują się dwa nieśmiertelniki żołnierza i jeńca ze Stalagu IB Hohenstein (Olsztynek), kupione przeze mnie na internetowej aukcji we Francji. Czy w Polsce handel tego typu przedmiotami jest jeszcze legalny i uważany za etyczny? Mam co do tego coraz poważniejsze wątpliwości. Niestety, jeśli chodzi o ochronę dziedzictwa historycznego, to zmierzamy w złym kierunku.

niedziela, 16 listopada 2025

Na granicy

Bardzo ciekawa fotografia z końca stycznia 1915 roku, wykonana tuż przy granicy z Rosją, gdzieś na wschód od Wielbarka. Przedstawia dwóch żołnierzy z 1. kompanii Landsturm-Bataillon Neuhaldensleben.
Batalion został utworzony w sierpniu 1914 roku w ramach IV Korpusu Armijnego (Magdeburg), w okręgu Landwehry Stendal. Dowodził nim hauptmann der Landsturm von Wulffen. Wiosną 1915 roku jednostka zmieniła nazwę na Landsturm-Infanterie-Bataillon.
Zdjęcie wykonano przed rozpoczęciem II bitwy nad jeziorami mazurskimi, kiedy to żołnierze landsturmu mieli za zadanie strzec południowej granicy Prus Wschodnich. Autorem fotografii był Emil Brockhaus z Gardelegen w Saksonii-Anhalt. Zachowało się więcej zdjęć tego fotografa, przedstawiających żołnierzy landsturmu stacjonujących na początku 1915 roku w przygranicznych miejscowościach, głównie w Lesinach Wielkich.
Obieg: Willenberg 30.01.1915 r. 


Dzień Wiedźmy

Dzisiaj przypada Dzień Wiedźmy. Z tej okazji prezentuję grafikę z wiedźmami autorstwa Roberta Budzinskiego.

Grenadier-Regiment Kronprinz (1. Ostpreußisches) Nr. 1

Najprawdopodobniej żołnierze z Grenadier-Regiment Kronprinz (1. Ostpreußisches) Nr. 1, Königsberg / Pułk Grenadierów „Następcy Tronu” (1. Wschodniopruski) nr 1.



Korespondencja dotyczy otrzymanej od brata(?)  korespondecji, urlopu oraz trudów szkolenia.

sobota, 15 listopada 2025

Dlaczego kolekcjonuję i czy to ma sens?

Zbieram, bo obcowanie ze starymi przedmiotami, poznawanie za ich pośrednictwem historii sprawia mi przyjemność. Z chęci posiadania. W grę wchodzi też zapewne wypełnienie czasu i nadanie życiu czegoś w rodzaju sensu.
Kolekcjonuję również dla emocji, które towarzyszą zdobywaniu nowych, ciekawych przedmiotów, jak również dla miłych odczuć, gdy się do jakiegoś przedmiotu wraca po kilku lub kilkunastu latach i mu się ponownie, już będąc bogatszym o doświadczenie, wiedzę i różne umiejętności, przygląda.
Zbieram też dla przyszłych pokoleń. Sprowadzam przedmioty z różnych stron świata i gromadzę je razem. I nawet jeśli kiedyś zostaną sprzedane, to jednak dalej, nawet rozproszone, będą z danym regionem mocniej związane. Nierozerwalnym elementem kolekcjonerstwa jest wiedza, którą również zdobywa się i gromadzi dla przyszłych pokoleń.
Każdy kolekcjoner powinien pamiętać, że przedmioty, które zbiera, miały wcześniej innych właścicieli i — jeśli wszystko dobrze pójdzie — będą miały kolejnych i kolejnych, aż do jakiegoś wypadku, katastrofy czy końca świata. Chyba że trafią do muzeum, ale tu trzeba też pamiętać, że nawet muzea, chociaż w teorii zakładane na wieczność, czasem przestają istnieć.
Można więc powiedzieć, że to my przez jakiś czas towarzyszymy tym przedmiotom i że tego, co będzie po nas, nie jesteśmy w stanie przewidzieć. Bo czy niemieccy oficerowie mogli przypuszczać, że ich albumy, zdjęcia, odznaczenia zostaną kiedyś przez Niemców sprzedane jakiemuś mieszkającemu na wsi Polakowi?
Ostatnio w środowisku kolekcjonerskim coraz większą wagę przywiązuje się do proweniencji. Nie liczy się już tylko moment i cel powstania przedmiotu, ale również to, co działo się z nim przez cały okres jego istnienia. Jeżeli należał do jakiegoś znanego kolekcjonera, to dzięki temu jego historia jest ciekawsza i podnosi to jego wartość. Tak samo dzieje się, jeżeli dany przedmiot (lub jego zdjęcie) umieszczono w katalogu, pokazano na wystawie, opisano w artykule czy książce.
Zbieramy więc w jakiejś mierze dlatego, że nasza historia splata się z historią przedmiotów, które gromadzimy. One na nas wpływają i nas kształtują.


Płaszcz i pamiątki po Urlichu Roeknerze (oficerze szczycieńskich strzelców), które pokazałem na tannenberskiej wystawie w Muzeum Mazurskim w Szczytnie, są już częścią mojego życia. Dzięki nim poznałem nowych ludzi i trafiłem w miejsca, w które normalnie bym nie trafił.


A jak wiele wydarzyło się w moim życiu dzięki wystawie prac Roberta Budzińskiego, która miała miejsce również w szczycieńskim muzeum? A ile się jeszcze w związku z jego pracami wydarzy?


Pół roku temu nabyłem od pewnej osoby z Białegostoku pięć srebrnych, ponadstuletnich pucharów wykonanych dla oficerów ze Szczytna i z Ełku. W ręce tego pana trafiły one przed paru laty. Kupił je, ponieważ jeden z nich należał do oficera 147. Pułku Piechoty z Ełku, a on sam był z tym miastem przez wiele lat swojego życia związany. W związku z tym, że okazało się, iż aż cztery z pięciu pucharków są z Ełku, myślałem, że być może zostały w tym mieście przypadkowo znalezione. Okazało się, że nie. Kilka lat temu trafiły do Polski ze Stanów Zjednoczonych.
Sama historia kupna przeze mnie tych pucharków jest warta opowiedzenia. Mianowicie ich sprzedawca sam mnie znalazł — wcześniej się nie znaliśmy — i napisał do mnie maila z propozycją sprzedaży pucharka ze Szczytna. Przysłał zdjęcia i podał bardzo atrakcyjną cenę. Jakoś na początku nie miałem do niego zaufania. On odwrotnie. Stanęło na tym, że wysłał mi dwa najatrakcyjniejsze pucharki, a ja po ich obejrzeniu miałem zdecydować, czy je chcę. Oczywiście stałem się ich szczęśliwym posiadaczem. Kolejne trzy, początkowo niezidentyfikowane, zostawił mi w domu, gdy byłem w Gdańsku. Do dnia dzisiejszego jestem zdziwiony, że można tak zaufać osobie, której się nigdy na oczy nie widziało.
Dodam, że sprzedaż tych dwóch pierwszych, których identyfikacja nie budziła od razu żadnych wątpliwości, została zaproponowana regionalnemu muzeum. Jednak pomimo bardzo atrakcyjnej ceny i — moim zdaniem — dużej wartości historycznej, zapewne z powodu braku środków, muzeum nie wyraziło chęci zakupu. Szkoda, że nigdy już nie będziemy w stanie ustalić, jaki był ich wcześniejszy los, jak trafiły do USA. Co się z nimi wydarzy w przyszłości? Jaka będzie ich historia? Do jakich zbiorów jeszcze trafią — prywatnych czy państwowych? Do jakich celów ja je jeszcze zdołam wykorzystać? Może, zanim nasze drogi się rozdzielą, trafię na zdjęcia i inne pamiątki związane z oficerami, których imiona i nazwiska zostały na nich wygrawerowane.


Kilka dni temu opublikowałem post o historii Szkoły Podstawowej nr 6 w Szczytnie i Gabrielu Stanku, który znacząco przyczynił się do wybudowania tej szkoły. Początkowo miała to być tylko krótka notatka o kopercie adresowanej do G. Stanka, którą już zresztą kiedyś pokazywałem. Przez kilka dni temat bardzo mi się rozrósł, a wspomniana koperta zeszła w nim na dalszy plan. W międzyczasie spotkałem się z panią z rodziny G. Stanka, dostałem też maila z informacjami na jego temat oraz dostęp do archiwalnych fotografii, a moje zbiory wzbogaciły się o ciekawą cegiełkę na budowę SP nr 6. Zapowiada się, że opublikowany na blogu post na temat szkoły i G. Stanka poszerzę i opublikuję w prasie. Do tego wszystkiego nie doszłoby, gdyby nie ta niepozorna koperta.
W kolekcjonerstwie regionalnym nigdy nie wiemy, co trafi do zbioru i dokąd ostatecznie dojdziemy. To jest właśnie niesamowite — to taka niemająca końca, historyczna przygoda. Niby koniec nadchodzi, najczęściej wraz ze śmiercią kolekcjonera, ale przecież przedmioty z kolekcji przetrwają, a przynajmniej mają większą szansę na przetrwanie niż człowiek. Przetrwają, a ich historia skrzyżuje się z losem jakiegoś kolejnego człowieka lub instytucji.

czwartek, 13 listopada 2025

Ostpreußische Train-Abteilung Nr. 1, Königsberg

Oskar Ficher (1836-1904) - premier-lieutenant z królewieckiego garnizonu. Fotografia z drugiej połowy lat 60. XIX wieku, wykonana w atelier Carla Eduarda Schluncka przy Paradeplatz Nr. 4a. Później (po 1880 r.) studio przeniosło się na Münzstrasse 7b. 
Najprawdopodobniej mamy tu do czynienia z Premier-Lieutenantem (rangą odpowiadającą późniejszemu porucznikowi), który został oddelegowany do Landwehry z Ostpreußische Train-Abteilung Nr. 1. Formacja ta powstała 21 kwietnia 1853 roku w Królewcu i przez cały okres istnienia stacjonowała właśnie tam. Na taką identyfikację wskazują elementy umundurowania: po lewej stronie widoczny jest Tschako model 1860, a sam Waffenrock posiada brandenburskie mankiety (z charakterystycznie umieszczonym guzikiem, przypominającym już nieco rozwiązania znane ze schwedische Aufschläge) oraz jasnoniebieski kołnierz. Również mankiety wyglądają na jasnoniebieskie, a nie białe, jak w wypadku piechoty 1. korpusu armijnego.

Przy opisie tego zdjęcia w całości oparłem się na opisie przygotowanym przez jego sprzedawcę, który jest specjalistą od historii pruskiego umundurowania. 

Ogród Thalmanna

Już w latach 60. XIX wieku w Bartnej Stronie, przy Jeziorze Domowym Małym, funkcjonował ogród Thalmanna, który jeszcze w okresie międzywojennym był ulubionym miejscem biesiad mieszkańców Szczytna. Ogród schodził tarasami w dół aż do jeziora. Jedną z rozrywek była tam gra w kręgle. Wieczorami oświetlano go doniczkami wypełnionymi łojem z palącym się knotem, a czasem drzewa przystrajano lampionami. Oświetlenie ogrodu, odbijające się w jeziorze, było szczególnie atrakcyjne, również dla mieszkańców Szczytna, w czasach, gdy miasto było jeszcze bardzo słabo oświetlone. 

W ogrodzie zawsze, w drugi dzień Zielonych Świąt, koncertem rozpoczynało się święto szczycieńskiego bractwa strzeleckiego. Pierwszym właścicielem ogrodu był Heinrich Thalmann. W październiku 1920 roku jego firma — zapewne Heinricha Thalmanna juniora — została wpisana do rejestru handlowego, a 23 lipca 1937 roku została z niego wykreślona.

Niestety, pomimo że ogród był bardzo popularnym miejscem, nie zachowały się żadne zdjęcia go przedstawiające, ani nie da się dokładnie określić jego lokalizacji. Podejrzewam, że znajdował się gdzieś w okolicy środka północnego brzegu jeziora.


Ogród Thalmanna, Bartna Strona.
Sobota, 22 maja 1897 roku
Wielki koncert wojskowy na rzecz specjalnego funduszu inwalidów
strzelców i myśliwych wykonany przez orkiestrę 1. (Wschodniopruskiego) Batalionu Strzelców hrabiego Yorcka von Wartenburga. 
Dyrygent: kapelmistrz F. Feist.
Między innymi zostanie wykonane:
☞ Wspomnienie lat wojny 1870/71 ☜
Potpourri z muzyką bitewną, hukiem armatnim i salwami karabinowymi autorstwa Saro.
Po zapadnięciu zmroku: wielka iluminacja ogrodu.
Początek o godzinie 7 wieczorem. — Wstęp od osoby: 30 fenigów.
Ze względu na cel dobroczynny uprzejmie zaprasza się do licznego udziału.
Feist, kapelmistrz.


Ogród Thalmanna
Niedziela, 15 czerwca 1919 roku
Wielki koncert ogrodowy
Wykonanie: orkiestra muzyczna 82. Pułku Artylerii Polowej.
Początek o godzinie 4 po południu.  Od godziny 8 – zabawa taneczna.
H. Thalmann.


Związek Weteranów Rzeszy 
Towarzystwo Koleżeńskie Kyffhäuser w Szczytnie
ma zaszczyt serdecznie zaprosić na swoje odbywające się w niedzielę,
23 sierpnia 1936 roku, w ogrodzie Thalmanna święto letnie.
Z wyrazami najwyższego szacunku zaprasza
Przewodniczący towarzystwa